czwartek, 25 listopada 2010

Crème brûlée, czyli o sile detalu



Są Kielczanie, jest impreza. Na ostatnim z naszych sąsiedzkich spotkań realizowaliśmy koncepcję: każdy wybiera wino z danego kraju i dobiera do niego danie. Długo kombinowałam, co wybrać i w efekcie skończyłam na Francji. Na deserze. Surprise surprise. 

Ale konkretny wybór nie był przypadkowy. Crème brûlée poznałam oglądając po raz pierwszy Amelię. Zakochałam się wtedy w tym filmie i we wszystkim, co z nim związane. Nieważne co działo się po drodze, ale przez te wszystkie lata pozostałam bezkrytyczna zarówno wobec Amelii jak i wobec samego crème brûlée.

Przypomniałam sobie, że właśnie ten deser był moim pierwszym kulinarnym Świętym Graalem. Miałam do niego jedno podejście, jeszcze w Kielcach, z pomocą mojej mamy, ale nie było zbyt wiele uroku w kremie podanym w dużej misce, z cukrem przypieczonym w piekarniku, a nie lekko zarumienionym tym szpanerskim palnikiem.

Bo w tym deserze chodzi o kontekst. Jasne, że jest przepyszny, ale według mnie jego siła leży gdzie indziej. Sam fakt, że jest to tak proste połączenie (śmietana z jajkami i cukrem..) narzuca pytanie - ale o co chodzi? Otóż chodzi o tą skorupkę ze skarmelizowanego cukru właśnie. O te śliczne małe naczynka, które idealnie mieszczą się w dłoni. I o ten dźwięk, kiedy ten cukier rozbijasz - to, co filmowa Amelia lubi najbardziej. I w zupełności ją rozumiem.


sobota, 13 listopada 2010

Opowieść o makaronikach, czyli definicja kulinarnego PRu



Nie chciałabym mojego uwielbienia do makaroników nazywać obsesją, bo to by oznaczało, że przestaję być racjonalna w tej kwestii. Ale dzisiaj, przy najgorszej możliwej pogodzie, wylądowałam w Batidzie, chociaż wcześniej racjonalnie obiecałam sobie, że nie poddam się PRowskiej akcji na rzecz makaroników, jaka rozegrała się ostatnio.

Po pierwsze - to nie są "pierwsze macarons w Warszawie". Zdążyłam już się nimi najeść jako studentka kiedy Vincent, francuska, nienormalnie grzeszna piekarnia, nie był jeszcze lanserskim centrum wszechświata. Ze względu na cenę traktowałam je jako nagrodę za jakieś osiągnięcia, jednak szybko wystarczyło mi osiągnięcie w stylu "wstałam rano i nie nadziałam się stopą na krzesło", żeby wylądować w piekarni.

Potem było St. Honore, jeszcze bliżej kampusu. Ale na szczęście ich makaroniki nie mogły konkurować z Vincentem - były zbyt słodkie, krem nie był odpowiednio lekki i ogólnie uznałam, że pozostanę w monogamicznym związku z Vincentem na zawsze.

Potem był Paryż i już nic nie było takie samo. Zdradziłam Vincenta nie raz, nie dwa. Zostałam tak bezwględnie zepsuta przez Laduree i Pierre'a Herme, że nie już widzę dla siebie szansy traktowania lokalnych makaroników z należytym szacunkiem. To jest ten koszmarny syndrom, kiedy udaje Wam się poznać coś tak idealnego, że później wszystko inne wydaje się gorsze i po prostu nie na miejscu. 

Ale i tak z nadzieją weszłam do Batidy. Szczerze, to nie byłam w stanie uwierzyć, że dogonią makaroniki paryskie i nie wymagałam tego od nich. Ale liczyłam na przyzwoitość, a w zamian dostałam twardą, kolorową bezę. Chciałabym przyznać, że moje zepsucie nie pozwala mi tej bezy docenić, ale to jest bardziej złożony problem. Nie robi się PRu bezie. Nawet kolorowej i okrąglutkiej. Jeśli jest ona czymś więcej niż ubitym słodkim białkiem, ludzie się o tym dowiedzą sami, serio. I powiedzą innym. Jeśli jest obawa, że beza się nie sprzeda, wtedy nazywa się ją le macaron i lansuje na prawo i lewo. Resztę mojej opinii możecie sobie dopowiedzieć.

Ten wpis dedykuję wszystkim osobom, które kiedyś pytały mnie o zdanie na temat makaroników. Nie chcę więcej się nakręcać, więc pozwoliłam sobie na refleksję w miejscu, które docelowo służy do spisywania moich wywodów o jedzeniu. W realu chciałabym wierzyć, że równe zaangażowanie mogę w sobie obudzić na bardziej ambitne tematy, więc udajmy wszyscy, że makaroniki nie są dla mnie jednym z najbardziej interesujących tematów na świecie.

Posted by Picasa

czwartek, 4 listopada 2010

Czekoladowe trufle z likierem Baileys, czyli powrót do korzeni




Rok temu opublikowałam tutaj pierwszy wpis, na trufle właśnie. Sajgon, jaki wywołałam tą produkcją za pierwszym razem, był motywem przewodnim dla tytułu tego bloga. 

Teraz historia zatacza koło - Paulinka, dla której były pierwsze trufle, obchodziła w poniedziałek kolejne urodziny. Może to brak kreatywności, a może kulinarny sentymentalizm, jednak nie miałam wątpliwości co do wyboru tegorocznego prezentu. 

Ale praktycznie na tym podobieństwa się kończą. Kuchnia tym razem nie pogrążyła się w chaosie. Rok temu transmitowałam mojej siostrze na Skypie cały proces, co było po prostu wizualizacją mojej dzikiej walki z żywiołem, jakim jest kakao. Tym razem myślę, że Kasia oglądając moje przygotowania nudziłaby się jak mops. Było spokojnie i sielankowo. Faktem jest, że potrzebowałam praktycznie dnia na przygotowanie. Ale było coś niezwykle uspokajającego w tej rutynie zmuszającej mnie do przekładania, przelewania i formowania czekolady co kilka godzin.

Rok temu pisałam o atakach histerii i radości, jakie towarzyszą mojej truflowej działalności. Starzeję się albo dojrzewam, wszystko jedno, ale teraz przy truflach mogę napisać jedno - cudowniejszej czekoladowej terapii wyobrazić sobie nie mogłam. I to nie tylko dlatego, że towarzyszył mi pyszny, pyszny Baileys.

Paulinko, dziękuję, że pozwalasz obdarowywać się truflami :*