niedziela, 5 sierpnia 2012

Placuszki z bobu i sera, czyli o walce z obsesjami żywieniowymi


Cierpię na przypadłość, którą nazywamy w rodzinie "zaklętą pętlą burrito" - nazwa dziwna, ale oczywiście ma mocne podłoże historyczne. Dawno dawno temu, kiedy w Kielcach nie było jeszcze galerii handlowej ani żadnej rzeźby dzika, jeździliśmy czasami do Krakowa zaznać klimatów metropolii. Świat Ikei i precli witaliśmy jednak, szczerze mówiąc, z pewnym znużeniem, które zamieniało się w ekscytację tylko w jednym magicznym miejscu na ulicy Św. Tomasza, niedaleko sklepu ze snowboardami. Znajdowała się tam bowiem pewna restauracja meksykańska, tak ważna dla mojego dalszego rozwoju kulinarnego, że przez dalsze lata po jej zamknięciu wracając do Krakowa odwiedzałam inne meksykańskie knajpy w poszukiwaniu dawnego kucharza/menagera/kogokolwiek, kto mógłby przenieść ze sobą magiczny przepis na Burrito Mojego Życia.

Nie będę dodawać, że wraz ze śmiercią tego miejsca umarło moje przywiązanie do Krakowa, a teraz, lata po tym tragicznym wydarzeniu, z każdą wizytą w innej meksykańskiej knajpie umiera moja nadzieja, że kiedykolwiek zjem burrito choć w połowie tak dobre.

Rozpisałam się, ale historia jest prosta: w tamtej restauracji przez lata, przenigdy nie zamówiłam nic oprócz burrito z czerwoną fasolą. A do dzisiaj zawsze, za każdym razem kiedy jestem w meksykańskiej knajpie, przede mną ląduje burrito. Jestem jego zakładnikiem, a raczej zakładnikiem moich pięknych wspomnień. Nie dają mi one szczęścia, tylko rosnące rozczarowanie i niechęć z każdą wizytą w meksykańskiej knajpie.

Morał? Drogie dzieci, walczcie ze swoimi obsesjami żywieniowymi, które prowadzą tylko do udręki. Pozwólcie sobie pomóc. Róbcie placuszki z bobu.

Skąd one w tej historii? Proste - zaklęta pętla burrito przybiera u mnie czasem różne formy. Obecnie obsesyjnie serwuję sobie sałatkę z tuńczyka i fety do pracy. Jestem w stanie zjeść garnek borówek i uznać, że to jedyny owoc na świecie. A potem albo kończy się sezon na borówki, albo nie mogę patrzeć na tuńczyka. Tak czy inaczej - kolejny ciężar do mojego ciężkiego życia.

Dlatego też odpaliłam sobie aplikację Jamiego Olivera, zobaczyłam coś smażonego z serem, bobem, groszkiem, pozmieniałam co się dało i tadaaaa, powstało coś pysznego, niecodziennego i prostego. Ryzyko, że wkręcę się w placuszki i będę się nimi notorycznie żywić jest duże, ale na szczęście parę osób zna dobrze moje słabości i liczę, że zostanę wyciągnięta z ciągu zanim przez te placki stracę kontakt z rzeczywitością.


Przepis (na około 10 placuszków dla dwóch głodnych osób):

ok. 250g bobu
1 czerwona cebula
100g twardego sera typu pecorino, parmezan lub Old Amsterdam (użyłam tego ostatniego)

75g mąki
1 jajko
60ml mleka
sól, pieprz
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia

1 łyżka oliwy
świeża bazylia

1. Do wrzącej i osolonej wody wrzuć bób - nie dostałam świeżego, więc gotowałam mrożony przez 3 minuty. Ważne, żeby nie był rozgotowany, ale skórka zdążyła lekko zmięknąć - nie obieramy go później.

2. Wymieszaj mąkę, jajko, mleko i proszek, dopraw solą i pieprzem. Zetrzyj ser i dodaj go też do masy.

3. Posiekaj drobno cebulę, odcedź przegotowany bób i oba składniki też dodaj do plackowej masy.

4. Smaż na rozgrzanej patelni na łyżce oliwy. Na średnim ogniu wystarczy po minutę-dwie na stronę.

5. Podawaj ciepłe lub zimne, smacznego!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz