Przeczytałam Francuzki nie tyją. Pamiętam, jak parę lat temu mijałam tą książkę w Empiku uznając, że moje życie i tak jest zbyt skomplikowane, żeby jeszcze dołożyć do niego zazdrość, że jakaś oświecona kobieta znalazła patent na wieczną szczupłość w towarzystwie luksusowej czekolady i francuskich przysmaków z serem w roli głównej. No ale ten moment musiał nadejść: przeczytałam i doznałam oświecenia. Przynajmniej częściowego, czyli w zakresie jasno określonym przeze mnie.
Z wielkim entuzjazmem przyjęłam następujące zasady:
- czekolada tylko dobrej jakości - wczoraj po drodze z pracy wydałam minifortunę na pralinki Wedla i jestem szczęśliwsza. To samo zdrowie przecież.
- szampan zamiast taniego alkoholu - jeszcze jestem normalna, ale zamierzam tę zasadę podciągnąć pod dobre drinki.
- składniki jak najlepszej jakości - to, że przyjaźnię się z Piotrem i Pawłem już wszyscy dobrze wiemy.
- dużo wody - jak tylko kupię sobie ładną szklankę do pracy.
- zakaz przejadania się - nie ma ryzyka, przy powyższych decyzjach nie będzie mnie stać na większe porcje.
Opieram się za to:
- magicznej zupie z porów - serio, to jest jak oksymoron w tej książce.. Nie można zalać pora wrzątkiem i uwierzyć, że to jest dobre. To wbrew prawom fizyki.
- spisywaniu posiłków - może i ma to trwać tylko trzy tygodnie, ale to o trzy tygodnie za długo. Dobiłabym się po jednym gorszym dniu w pracy i co dalej, co dalej?
- trzem posiłkom dziennie - nie wiedziałabym, co się wtedy robi z resztą dnia.
Jest to dość selektywne podejście do literatury dietetycznej, ale nie znam lepszego. Nikt nie zasługuje na dokładanie sobie magicznej zupy z porów do codziennych trudów życia. Żeby uczcić moją dietetyczną niekonsekwencję, postanowiłam przygotować danie, które będzie francuskie, ale nie za bardzo. Do tego takie, które będzie niemiłosiernie proste, ale jednocześnie efektowne. No i takie, które będzie lekkie, ale jednocześnie nieprzyzwoicie bogate w smak. Oto galette z brokułami, boczkiem i serem gorgonzola. Bo przecież Francuzki nie tyją.