piątek, 22 marca 2013

Brownie nr4 z solonym karmelem, czyli o parach nie do pary


Jako mała córka,  nie rozumiałam mojego Taty w dwóch kluczowych kwestiach: jak można odręcznie rysować całkowicie proste linie na kartce i jak można jeść żółty ser z dżemem. Mimo, że to drugie było zwierzeniem historycznym i nigdy nie widziałam Taty w takiej serowej akcji, dziwiłam się niezmiernie i nie do końca wiedziałam, co z tą wiedzą zrobić. Z jednej strony fuj, z drugiej, to w końcu Tata, który zna się na jedzeniu i w ogóle.

Jako większa córka, zdziwiłam się bardzo pewnego dnia kiedy spojrzałam na mój talerz z konfiturą żurawinową położoną w nieprzyzwoitej ilości na serku camembert. Tata miał rację, wszystko kurcze grało idealnie, a ja poczułam się wówczas jak świadomy degustator, który nie boi się niczego. Wszystko było kwestią czasu i punktu widzenia - do pewnych rzeczy, jak ser z dżemem, musiałam po prostu dojrzeć.

Kolejnym krokiem była sól w karmelu.. Nasze pierwsze spotkanie nastąpiło kompletnie przez pomyłkę podczas polowania na makaroniki. Poprosiłam po francusku przy ladzie "caramel", pan dodał jakieś słowo pytającym tonem, ja ze stresu tylko pokiwałam głową i okazało się, że chodziło o sól. Spróbowałam oczywiście kompletnie nieświadoma. Szok i zdziwienie.  Ale możecie chyba się domyślić, że wrażenia miałam co najmniej pozytywne, skoro kolejna edycja brownie jest już bardziej alternatywna.. Co więcej, mam więcej solonego karmelu w zamrażarce i nie zawaham sie go użyć.

Przepis pochodzi od pani guru - z ogromną nostalgią muszę przyznać, że chyba nauczyła mnie gotować..


czwartek, 7 marca 2013

Prawdziwy hummus, czyli o polowaniach i powrotach


Jeśli zastanawialiście się, co się ze mną działo w ostatnich miesiącach, nadeszła pora na odpowiedź - ogarniałam się. Teraz mogę przyznać, że nowa praca przestała być całkiem nowa skoro trzymam już w biurze trzy pary butów, a nowe mieszkanie jest coraz bardziej moje, skoro znajduję większość rzeczy już za pierwszym podejściem i jestem szczera mówiąc o Moko, że wracam "do domu". I, co najważniejsze, jestem znowu sobą, skoro poświęciłam ostatnio dwie godziny życia na szukanie pasty Tahini do Prawdziwego Hummusu.

Polowanie na dziwne składniki jest zawsze pozytywnym objawem. Udowadnia, że masz wystarczający luz psychiczny, żeby nie mierzyć sobie efektywności takiego działania, oraz że po prostu chce ci się ruszyć tyłek z kanapy dalej niż do lodówki po archiwalne kawałki kurczaka z KFC (chociaż w życiu każdego człowieka musi nadejść moment, kiedy przyznaje przed sobą i przed światem, że lubi KFC - więc tak, ja też).

A co do bohatera tego posta - nie pamiętam, ile razy szykowałam podrabiany hummus, ale stał się on najlepszym towarzyszem ekspresowych spotkań i moich prywatnych posiadówek z nachosami czy innymi grzankami. Potem miałam krótki romans z Whomusem, bardzo fajnym, jednak powiedzmy sobie szczerze, kompletnie nierentownym.. Tym sposobem poczytałam, pomyślałam, i tadaaaa, wylądowałam w mieście w poszukiwaniu pasty tahini i już nic nie było takie samo..