Sprawa jest prosta i powtórzę kolejny raz: kiedy nie jest dobrze, potrzeba czekolady. Ostatnie czekoladowe ciastka przygotowywałam też w nie najlepszym stanie i zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to jakieś zjawisko psychologiczne, które można by zdefiniować, przebadać i opisać, żeby na przyszłość móc sobie lepiej radzić z problemami. Jestem ostatnio bardzo za uproszczaniem świata. Serio. Potrzebuję tylko więcej silnej woli, żeby przestać komplikować wszystko dookoła.
Między innymi komplikuję wszystkie trudniejsze sprawy, które próbuję powiedzieć prosto w oczy. Zazwyczaj kończy się na tym, że w ważniejszych dla mnie tematach powiedzenie tego, co mam na myśli, staje się niezwykle trudne albo nawet niemożliwe. Zawsze w takich sytuacjach zamykam za sobą drzwi i w głowie mam tylko "jak to w ogóle możliwe, że to powiedziałaś". Zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o tej samej osobie, która ma bloga i w wieku parunastu lat napisała książkę dla rodziców w ramach programu "Kupcie mi chomika". I to niedługo po napisaniu pierwszej książki o krainie radosnych królików (10 l.).
Podsumowując: jestem trochę przytłoczona i próbuję się ratować. Kwestia artykułowania problemów to jedno, a doraźne narzędzia to drugie. I tutaj pojawia się czekolada. Jedzona normalnie (lub nienormalnie, w ilościach hurtowych), nie załatwi sprawy, bo żeby naprawdę docenić jej terapeutyczne właściwości, trzeba się na niej skupić. Topienie, kruszenie, mieszanie - chociaż na chwilę mogą to być decyzje, od których zależy nasze szczęście. To cudowne, że można się do nich ograniczyć, chociaż chwilowo, żeby poczuć się lepiej. Nie potrzebuję wtedy wielkich zmian czy wielkich wyznań, wystarczy mi tylko takie małe, chrupiące ciastko, prosto ze ślicznej książki ze ślicznymi obrazkami. Polecam wszystkim zmęczonym, czymkolwiek.