sobota, 13 listopada 2010

Opowieść o makaronikach, czyli definicja kulinarnego PRu



Nie chciałabym mojego uwielbienia do makaroników nazywać obsesją, bo to by oznaczało, że przestaję być racjonalna w tej kwestii. Ale dzisiaj, przy najgorszej możliwej pogodzie, wylądowałam w Batidzie, chociaż wcześniej racjonalnie obiecałam sobie, że nie poddam się PRowskiej akcji na rzecz makaroników, jaka rozegrała się ostatnio.

Po pierwsze - to nie są "pierwsze macarons w Warszawie". Zdążyłam już się nimi najeść jako studentka kiedy Vincent, francuska, nienormalnie grzeszna piekarnia, nie był jeszcze lanserskim centrum wszechświata. Ze względu na cenę traktowałam je jako nagrodę za jakieś osiągnięcia, jednak szybko wystarczyło mi osiągnięcie w stylu "wstałam rano i nie nadziałam się stopą na krzesło", żeby wylądować w piekarni.

Potem było St. Honore, jeszcze bliżej kampusu. Ale na szczęście ich makaroniki nie mogły konkurować z Vincentem - były zbyt słodkie, krem nie był odpowiednio lekki i ogólnie uznałam, że pozostanę w monogamicznym związku z Vincentem na zawsze.

Potem był Paryż i już nic nie było takie samo. Zdradziłam Vincenta nie raz, nie dwa. Zostałam tak bezwględnie zepsuta przez Laduree i Pierre'a Herme, że nie już widzę dla siebie szansy traktowania lokalnych makaroników z należytym szacunkiem. To jest ten koszmarny syndrom, kiedy udaje Wam się poznać coś tak idealnego, że później wszystko inne wydaje się gorsze i po prostu nie na miejscu. 

Ale i tak z nadzieją weszłam do Batidy. Szczerze, to nie byłam w stanie uwierzyć, że dogonią makaroniki paryskie i nie wymagałam tego od nich. Ale liczyłam na przyzwoitość, a w zamian dostałam twardą, kolorową bezę. Chciałabym przyznać, że moje zepsucie nie pozwala mi tej bezy docenić, ale to jest bardziej złożony problem. Nie robi się PRu bezie. Nawet kolorowej i okrąglutkiej. Jeśli jest ona czymś więcej niż ubitym słodkim białkiem, ludzie się o tym dowiedzą sami, serio. I powiedzą innym. Jeśli jest obawa, że beza się nie sprzeda, wtedy nazywa się ją le macaron i lansuje na prawo i lewo. Resztę mojej opinii możecie sobie dopowiedzieć.

Ten wpis dedykuję wszystkim osobom, które kiedyś pytały mnie o zdanie na temat makaroników. Nie chcę więcej się nakręcać, więc pozwoliłam sobie na refleksję w miejscu, które docelowo służy do spisywania moich wywodów o jedzeniu. W realu chciałabym wierzyć, że równe zaangażowanie mogę w sobie obudzić na bardziej ambitne tematy, więc udajmy wszyscy, że makaroniki nie są dla mnie jednym z najbardziej interesujących tematów na świecie.

Posted by Picasa

12 komentarzy:

  1. Wczoraj zachwycałam się opowieścią o makaronikach u Anny-Marii z KUCHARNI, a dzisiaj kolejna makaronikowa uczta u Ciebie. Generalnie nie przepadam za różem, ale w tej postaci prezentuje się uroczo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny tekst. Już wiem, gdzie spróbować w Warszawie makaroników. Bardzo lubię Vincenta, ale makaroników jeszcze tam nie próbowałam.

    A tak przy okazji, tytuł mistrzostwa świata cukiernictwa przyznaję szwajcarskim truflom.

    OdpowiedzUsuń
  3. fajnie się czytało ten post
    makaroniki to coś, na co poluję od dłuższego czasu, niestety bez skutku
    na razie wielbię je jedynie miłością czysto wzrokową, ale mam nadzieję, że wkrótce się ona pogłębi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ależ się cieszę, że piszesz o makaronikach! Też poświęciłam im wczoraj "kilka" słów:) Teraz z chęcią sięgnęłabym po to pudełeczko, bo po moich nie ma już śladu ...
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. No, to teraz już będę musiała się skusic i je zrobic!

    OdpowiedzUsuń
  6. ojej, jakia miła notka.
    i cudowne zdjęcie na początek.
    obsesja? moją są serniki...

    OdpowiedzUsuń
  7. Miałam nie ulegać modzie, ale czy może być tyle zachodu o nic???:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  8. I teraz już wszystko wiem... dziś spacer, na pewno nie wejdę do Batidy... ale może do Vincenta :). Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  9. Zanim zacznę mentalnie szykować się do samodzielnej produkcji makaroników, jeszcze jedna rada dla chętnych do zakupu: te z Vincenta są podawane z lodówki (nie są chyba w stanie zapewnić umiarkowanej temperatury godnej makaronika), więc poczekajcie trochę przed zjedzeniem :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Lektura notki skończyła się w moim przypadku spacerem po Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu i odwiedzeniem zarówno Vincenta, jaki i Saint Honore - oczywiście w celu zakupienia makaroników. Kupiłam i tu i tu - zabrałam na wynos i z namaszczeniem skonsumowałam w domu. Od Vincenta rzeczywiście lepsze - mniej słodkie, co mi odpowiada, ale z Saint Honore też nie najgorsze, natomiast cena w obu miejscach zachęca do poeksperymentowania z własnym wypiekiem - 3 zł za mały makaronik, 9 zł za duży. Na zdegustowanie kilku smaków z 2 miejsc wydałam 30 zł.

    OdpowiedzUsuń
  11. Chciałabym zapytać ile kosztują macarons w Cafe Vincent? Nigdy tam nie byłam.

    OdpowiedzUsuń
  12. Pamiętam, że jeden duży makaronik kosztował chyba 9 PLN. Tyle samo kosztuje zestaw trzech mniejszych i tą wersję polecam - więcej smaków do przetestowania :) Najważniejsze to nie jeść ich od razu po zakupie - są bardzo zimne, a żeby docenić ich konsystencję muszą być troszkę bardziej miękkie.

    OdpowiedzUsuń