niedziela, 30 października 2011

Opowieści ze Świata Muffinów, czyli co zjadłam w USA


Cudownym elementem mojej pracy jest to, że między pisaniem maila a robieniem kawy można usłyszeć "A może poleciałabyś do Seattle". Pojawiają się tu dwa czynniki sprawcze: pierwszy to mój zawód, bo co tu ukrywać, zdarza nam się pracować w tej branży z dużym polotem. Drugi, o wiele ważniejszy, to ludzie, od których mogę coś takiego usłyszeć i ci, którzy potem dokładają wszelkich starań, żebym moją podróż odbyła w niewyobrażalnie przyjemnych warunkach. Sami zainteresowani wiedzą dobrze, o co chodzi, ale ja czułabym się nieuczciwie nie wspominając także tutaj, jak bardzo jestem im wdzięczna za taką szansę.

A teraz przejdźmy do rzeczy. Odwiedziłam dwa miasta - Seattle i Nowy Jork - odległe o siebie o tysiące kilometrów w ujęciu geograficznym i metaforycznym. To pierwsze urzekło mnie jedną ze swoich atrakcji, dumnie opisywaną w przewodnikach: panowie na targu przy Pike Street rzucają do siebie rybami. Nawet dużymi łososiami.


Z czego jeszcze słynie Seattle, gdyby fish-throwing fishermen niewystarczająco Was przekonywali do podróży? Pierwszy na świecie Starbucks. Sklep z lat dwudziestych pełen wzruszonych Azjatów  opuściłam dość szybko, za to spędziłam cudowną godzinę w pierwszej kawiarni Sbuxa otwartej bodajże w latach 70-tych. Duży drewniany stół i mieszkanka kawy dedykowana specjalnie temu miejscu. Uroczo, ale nie na tyle, żebym po dwóch godzinach nie zdradziła Sbuxa z kawiarnią naprzeciwko, wskazaną mi przez jednego z mieszkańców jako "totally the best coffee you'll ever drink". Miał drań rację, tak myślałam przez kilka dni - teraz podałabym mu namiar na Roasting Plant przy Orchard Street w Nowym Jorku, żeby porównał, bo ja nie umiem się zdecydować. W obu miejscach podają świeżo mieloną i paloną kawę, której nie da się porównać z niczym innym, ale o tym później.

W każdym razie, opuściłam Seattle zakochana w nie-Starbucksowej kawie, urzeczona metropolią, która w amerykańskim ujęciu wcale metropolią nie jest i jej klimatem, który w jakiś niewytłumaczalny sposób odebrałam jako spokojny i przytulny. Mimo takiego układu centrum:


Dlaczego Seattle jest niewielkim miastem, zrozumiałam wjeżdżając na Manhattan. Overwhelming było jednym z głównych słów, jakich używałam opisując miasto mieszkańcom, którzy chcieli wiedzieć, jak odbieram ich dom. Ale o tym przytłoczeniu mówiłam z zachwytem dziewczyny, która stoi na rzeczywistych rozmiarów planie zdjęciowym jej ukochanych filmów (i Seksu w Wielkim Mieście, powiedzmy sobie szczerze). W NY po raz pierwszy jedzenie stało się dla mnie rzeczą jednak drugorzędną. Wobec takich widoków i atmosfery miasta, nie byłam w stanie skupić się na polowaniu na wszystkie zaznaczone knajpki i sklepy. I nie żałuję. Pokochałam za to kilka miejsc miłością tak wielką, że traktuję je już jak moje prywatne, lokalne knajpy, w których widziałabym siebie jako stałego bywalca zamawiającego "to co zawsze" do uśmiechniętej obsługi znającej imię moje i mojego psa. Bo zamierzam do NY wrócić z moim jeszcze nieistniejącym psem, żeby mu pokazać Central Park, ale to już inna historia. 

Jedna z takich knajp to Nussbaum & Wu, punkt śniadaniowy, w którym poznałam smak prawdziwego bajgla i Króla Muffinów. Pierwszego dnia zaczęłam tam dzień właśnie od muffina (wielkości dwóch Polskich Klasycznych), który wystarczył mi do późnego popołudnia. Czwartego dnia zjadłam muffina, jogurt z muesli, smoothie z czarnych owoców i kawę, co wystarczyło mi już do południa tylko. Mój potencjalny pobyt w NY wymagałby, oprócz psa, obecności trenera personalnego.


Ten prosiaczkowy róż to truskawkowy twarożek. Bardzo dobry.

Inne miejsca mogę opisać w pakiecie podpisanym: Soho. Ta hipsterska mekka jest w stanie zapewnić mi wyżywienie na poziomie moich najbardziej hedonistycznych marzeń: ciastka z Little Cupcake Bakeshop, zakupy w Dean & Deluca i kawa w wyżej wspomnianej Roasting Plant. Nie skarżę się też na wszechobecne sklepy z wyjątkowymi ciuchami i takimi gadżetami. 


Zaczęłam rozumieć, czemu niektórzy nowojorczycy mają poczucie, że wyjazd z Manhattanu jest czynnością zbędną. Żyjąc tam można odnieść wrażenie, że ta wyspa to kilkadziesiąt mikroświatów (mikro w skali amerykańskiej oczywiście), które nie mają zbyt wielkiej ochoty się uzupełniać, a jedynie przechwalać jeden przed drugim tym, co wspaniałego mają do zaoferowania. Kiedy już znajdziesz swoje miejsce, będzie się ono Tobie odwdzięczać zapewniając Cię, że to czego szukasz, jest właśnie tutaj. A jeśli jakimś cudem to się nie uda, to możesz mieć pewność, że wystarczy spacer kilka przecznic dalej. 

Nie zostałam kompletnie zamerykanizowana, czytam teraz Sweet Life in Paris Lebovitza, czując powracającą tęsknotę za bagietką z truflowym brie i jednocześnie za pomidorową mojej Babci. Mimo to przeglądam kolejny raz zdjęcia i wiem, że naprawdę chcę wrócić do Nowego Jorku i poczuć ten przedziwny stan przytłoczenia miastem, które sprawia wrażenie, jakby starało spełniać wszystkie moje marzenia. Nawet jeśli dobrze wiem, że jest to tylko American Dream, nie rzeczywistość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz