niedziela, 29 maja 2011

Chlebki pitta, czyli o sile dziwnych tradycji


Sezonowo, czyli generalnie w każde święta i podczas rodzinnych wyjazdów, następuje taka chwila, kiedy chlebki pitta stają się największym obiektem pożądania. I to nie przy stole, ale w trakcie rundki gry Memory, mojej ukochanej "pamięciówki" polegającej na zapamiętywaniu i odkrywaniu par obrazków.

Jedna z tych par przedstawia właśnie chlebki pitta i stworzyliśmy z nich obiekt kultu na otarcie łez dla nieszczęśników, którzy próbują ze mną wygrać. Dobrodusznie wtedy pocieszam, przeważnie mojego biednego Tatę, że cóż, przegrał z kretesem, ale przynajmniej ma chlebki pitta w swoim zestawie kartoników i to czyni go swoistym mistrzem. Tak bezwstydnie chwalę się moimi sukcesami, bo praktycznie każdą inną grę przegrywam w mniej lub bardziej poniżający sposób.

Nasza tradycja wokół chlebków pitta jest tym dziwniejsza, że na tych kartonikach, tak zupełnie szczerze, są sfotografowane jakieś zupełnie przypadkowe bułki. Nie pamiętam jak przyszło mi do głowy mianowanie ich chlebkami pitta, ale kto by się tym przejmował, skoro w naszej rodzinie są już marką samą w sobie.

Jednak dopiero niedawno postanowiłam zrobić je samodzielnie - wyszły "bułeczkowe", ale pyszne. Należy im poświęcić trochę uwagi i cierpliwości, ale rzeczywiście, samodzielnie robione pieczywo ma w sobie coś wyjątkowego.


czwartek, 12 maja 2011

Czekoladowa beza Pawłowej z malinami, czyli o sile pretekstu



Szukanie pretekstu do czynów zakazanych jest o wiele łatwiejsze, kiedy masz dookoła siebie ludzi, na których możesz zrzucić odpowiedzialność za swoje niecne zachowanie. Dlatego też znalezienie co najmniej trzech powodów do przygotowania pierwszej bezy Pawłowej było niezwykle proste - ogromne (i dość dla mnie niezrozumiałe do wczoraj) uwielbienie Karoli do ubitych białek, seans You Can Dance z Paulinką i pradawna mantra "jeśli nie teraz to kiedy". To ostatnie może wydawać się naciągane, ale ma głębszy sens - niektórych przyjemności po prostu nie warto odkładać, bo wymarzona okazja może po prostu nigdy nie nadejść. I tak, w niezbyt urokliwych warunkach, jeszcze w lekkim stresie po pracy, udało się stworzyć najbardziej urokliwy deser, który obrócił bieg dnia o 180 stopni.

Beza Pawłowej lubi towarzystwo. Nie zjecie jej samotnie przed telewizorem, choćbyście sami ze sobą założyli się o kawał holenderskiego sera. I właśnie może dlatego stała się dla mnie czymś więcej niż zwykłym deserem - to najprawdziwsza celebracja, a jedyne, czego do niej potrzeba to miksera i osób, które tak samo jak Wy mają ochotę na nieprzyzwoicie hedonistyczny deser i nieprzeciętnie miły wieczór. Nawet kiepskie układy You Can Dance Wam go wtedy nie zepsują.