czwartek, 31 marca 2011

Biscotti nr2 z białą i ciemną czekoladą, czyli o destrukcyjnym wpływie literatury


Jeśli ktoś potrafi czytać książki kucharskie bez nabierania dzikiej chęci do jedzenia, to albo czytając coś zjada, albo kłamie. W trakcie przygotowań do Kolacji Stulecia, stół powoli znika pod natłokiem książek kucharskich, co ma koszmarny wpływ na moją równowagę psychiczną. To jest tak jak z oglądaniem programów podróżniczych, tylko gorzej. Piękni ludzie w pięknych miejscach wywołują u mnie frustrację z kategorii "czemu mnie tam teraz nie ma", jednak podświadomie czuję, że po prostu w danej chwili teleportacja z kanapy na Nową Zelandię na przykład jest zbyt skomplikowana.

Dużo gorzej jest z jedzeniem - oglądając programy kulinarne czy właśnie czytając przepisy pojawia się uczucie "czemu tego teraz nie jem", tylko że tutaj podświadomość nie ma wystarczających właściwości terapeutycznych. Wypad do sklepu jest bardzo realny, a do tego jeszcze można liczyć na pomoc składników w domu. I wtedy, kiedy nie mogę już patrzeć na kolejne zdjęcie ślicznych ciastek/makaronów/owoców, pojawia się problem.

Na dwusetnej stronie kolejnej książki dałam za wygraną i wpadłam do kuchni zrobić biscotti. Przepis Nigelli miał w tytule "breakfast", co pozwalało mi się łudzić, że nie rzucę się na ciastka późnym wieczorem. Niesamowite, jak z wiekiem nie przestaję się oszukiwać.

W każdym razie, są dwa dobre punkty tej historii: biscotti uratowały mnie od deprechy i zrobiłam naprawdę fajne, śniadaniowe ciastka. Przed podaniem zawsze uprzedzam o konieczności maczania w kawie (biscotti z natury mają być twarde), ale widziałam na własne oczy osoby, które je zjadły bez tego i przeżyły. Biscotti w każdej formie po prostu rządzą.


niedziela, 27 marca 2011

Pieczone figi z mascarpone, czyli zabawy wieczorową porą


Do niedawna mój kontakt ze świeżymi figami ograniczał się do epizodu, kiedy to mieszkałam pod chorwackim figowcem na kempingu. Wszyscy się nim zachwycali, ale mnie wówczas najbardziej cieszył fakt, że mogę pod tym drzewem trzymać dmuchany materac i leżeć sobie na nim w cieniu. Byłam młoda i głupia, co tu dużo mówić.

Moje ignoranckie zachowanie postanowiłam odkupić odpowiednim uczczeniem sześciu żywych fig, na które przypadkiem trafiłam w sklepie. W garnku stopiłam masło z cukrem, cynamonem i wodą różaną, wyjęłam mascarpone, a figi wylądowały w piekarniku. Kiedy w mieszkaniu poczułam boski kwiatowy zapach przypomniałam sobie, dlaczego tak uwielbiam robić desery wieczorami. Chodzi o rytuał, który można wytworzyć tylko na koniec dnia, kiedy czuję, że nic nie muszę i zasłużyłam na coś tylko dla siebie. Kiedy postanawiam spędzić wieczór w kuchni nie ma już miejsca na wyrzuty sumienia na myśl o niewykonanych telefonach czy nieodbytych spotkaniach. W tym wypadku chodziło o spontaniczne i proste sprawienie sobie przyjemności i to się, jak to zwykle bywa z udziałem czegoś słodkiego, udało. No i odkupiłam te biedne i zapomniane figi z Chorwacji, mam nadzieję.


poniedziałek, 21 marca 2011

Pizza z sosem śmietanowym, szynką i fetą, czyli o zarządzaniu kryzysowym


Wczorajszy dzień upłynął w dużej mierze w trybie poimprezowym, jednak tego typu sytuacje podbramkowe sprzyjają kreatywności. Pizza sprawdziła się bosko - prosta, nie wymaga wysiłku, idealna na dzień przed telewizorem. Przynajmniej teoretycznie, bo z jednej strony marzyłam o dniu kanapowym od dłuższego czasu, ale chęć na piękną kulkę mozarelli do pizzy wygrała. To ciekawe, że kiedy nawet dzień nie sprzyja jakiejkolwiek aktywności i mięśnie nie są w najlepszym stanie, o wiele łatwiej jest się ruszyć kiedy w perspektywie znajduje się porządna mozarella. 

Ze spaceru po kawałek sera przyniosłam gigantycznego Larousse Gastronomique, ale o tym opowiem przy okazji opisywania patentów na jak najszybsze przepuszczenie pensji. 

Wracając do pizzy - mozarelli nie przyniosłam (ten sklep akurat postanowili zamknąć na niedzielę), została zastąpiona fetą i szynką. Z białym sosem wypadło to świetnie i szczerze mogę polecić go jako bazę do praktycznie każdej pizzy, która zawiera jakieś mięsko lub ostrzejszy ser. Czyli do każdej najsmaczniejszej. Z ciastem poszłam tym razem na łatwiznę, używając mąki do pizzy z suchymi drożdżami, ale mam wypróbowany już jeden przepis, który może być niezłą bazą na ciasto przygotowane w normalnym trybie.

niedziela, 13 marca 2011

Ciasto podwójnie cytrynowe z migdałami, czyli obrzędy ku czci pogody



Mam bardzo mało ambitne wytłumaczenie, dlaczego zrobiłam akurat ciasto cytrynowe - jest żółte. Czyli pozytywne. Jak pogoda w ostatnich dniach. Zazwyczaj pamiętam o prawidłowości, że wspominając o pogodzie: a) stoję w kolejce i ktoś mnie zaczepia, b) nie mam już nic ciekawego do powiedzenia. Jednak w tym wypadku mam na swoją obronę prosty fakt, że bez słońca na dłuższą metę żyje się kiepsko więc kiedy już postanowiło się pojawić, daję sobie prawo do poświęcenia mu więcej uwagi. 

Z powodu niedoświetlenia, zaczęłam już się zastanawiać nad wizytą w solarium i obsesyjnie marzyć o prysznicu z kolorowymi diodami, żeby rano się ożywiać na żółto, a wieczorami uspokajać na niebiesko. To już nie to samo co moje dawne bardzo kompromitujące marzenia o lampie z lawą, ale rozumiecie sytuację - było źle.

Na szczęście poprawa sytuacji nastąpiła automatycznie - nucenie dziarskich piosenek i wypatroszenie ipoda z bardziej depresyjnych kawałków to pierwsze sygnały, teraz przyszła pora na śliczne żółte ciastko i prześwietlone zdjęcia. Jest ono dość podobne do jednego z moich ulubieńców, pomarańczowego ciasta z kaszą manną, przy którym doceniłam dodawanie syropu po pieczeniu. Ten deser nie wymaga kombinowania - po prostu wymieszajcie składniki, a w zamian dostaniecie pyszne, żółte ciasto, którego zjedzenie możecie potraktować jako obowiązek w celu uczczenia pierwszych dni wiosennego słońca. Bierzcie i jedzcie - nie wiadomo, ile będziemy mieli takiego pogodowego farta.

wtorek, 8 marca 2011

O innych truflach i szynce ze szczęśliwej świni, czyli sztuka przetrwania Rzymie


Nigdzie wydawanie pieniędzy na jedzenie nie było tak łatwe jak w Rzymie. Wykładając kolejne słoiki na stół przez chwilę zrobiło mi się głupio, ale nie ma miejsca na wyrzuty sumienia w towarzystwie kremu z białych trufli czy oliwy z cytryną i rozmarynem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno - jedzenie z Rzymu uszczęśliwia. To nie są półprodukty, którym musicie poświęcić dużo uwagi czy opanować skomplikowane umiejętności. Do większości przywiezionych składników potrzebuję makaronu, bagietki lub kawy. I już. Jak dla mnie nie istnieje lepsza rekomendacja.

Wbrew pozorom starałam się też zwiedzać i nie wchodzić do każdego sklepu z jedzeniem (tak w ogóle to oliwa pod di Trevi ma dwukrotne przebicie ceny - strzeżcie się). Paulinkowe notatki z odpowiednimi oznaczeniami wskazały nam drogę do kultowych lodów czy makaronów, a do tego Lonely Planet powiedziało nam, gdzie można dostać obłędną bruschettę i domowe wino. A dla zainteresowanych szczegółami, oto moja subiektywna toplista (kolejność przypadkowa):

1. Ricci Est! Est! Est! - via Genova 32 - stara pizzeria/winiarnia (od 1900 roku). Bruschetta, która nauczyła mnie kochać pastę truflową i pizza z crema di carcioffi i szynką parmeńską. Wróciliśmy tam także po domowe białe wino. Mogłabym tam zamieszkać.

2. Pastarito - via IV Novembre 139 - nieprzyzwoicie duże półmiski makaronu, z których każdy jest pyszniejszy od poprzedniego. Tutaj polubiłam sałatę radicchio, której gorzkawy smak rewelacyjnie łączy się z owczym serem. Właściwie to już nie wiem, co nie łączy się z owczym serem - dzisiaj na kolację polałam go octem balsamicznym aromatyzowanym owocem granatu, potem dorzuciłam konfiturę z fig i uznałam, że jestem w niebie.

3. Sant Eustachio - Piazza Sant Eustachio 82 - nie wierzcie Julii Roberts, która w Jedz, Módl się, Kochaj kupuje tam kawę machając rachunkiem i krzycząc z nowowyuczonym akcentem. Tłum - jest. Włosi - są. Kawa - jest.  Ale jak po prostu zastosujecie staropolską metodę wystawionego łokcia, spokojnie dotrzecie do kontuaru i po chwili odbierzecie najlepszą, mocną kawę w Rzymie (z dala od cukru!).

4. La Barrique - via del Boschetto 41b - kiedy dostaliśmy kilkunastostronicową kartę win, uznaliśmy, że mamy problem. Słusznie oddaliśmy nasz los w ręce pani kelnerki, która na bank zdała wszystkie egzaminy somelierskie. Potem było tylko lepiej, kiedy właściciel zaczął kroić szynkę parmeńską. Zamówieniem tej szynki udało mi się stłumić presję towarzystwa, żebym uczciła szampanem zakup moich Szpilek. Szynka okazała się sto razy lepsza.


5. Alimentari Placidi - via Le Manzoni, 15/17 - ostatniego dnia w tym sklepie przemiły pan pokroił nam plastry szynki parmeńskiej i kawał sera. Jest tam też cała półka poświęcona truflom i rzędy grzesznych past i kremów. Szynka i ser zostali później zabrani na spacer pod Koloseum i przylecieli bezpiecznie do Polski.

Nie chcę dopuścić do zmęczenia materiału, więc zatrzymam się na tym etapie. Prawda jednak jest taka, że chociaż ludzi pod di Trevi jest nienormalnie dużo i choć na Awentynie w niedzielę nie podają tiramisu przed południem, to Rzym z perspektywy jedzenia jest wyjątkowy, kuszący i uzależniający. A że nie zjadłam trippa alla Romana, bo jestem mięczak, nie mam wyjścia i muszę tam wrócić.