Nie będę dodawać, że wraz ze śmiercią tego miejsca umarło moje przywiązanie do Krakowa, a teraz, lata po tym tragicznym wydarzeniu, z każdą wizytą w innej meksykańskiej knajpie umiera moja nadzieja, że kiedykolwiek zjem burrito choć w połowie tak dobre.
Rozpisałam się, ale historia jest prosta: w tamtej restauracji przez lata, przenigdy nie zamówiłam nic oprócz burrito z czerwoną fasolą. A do dzisiaj zawsze, za każdym razem kiedy jestem w meksykańskiej knajpie, przede mną ląduje burrito. Jestem jego zakładnikiem, a raczej zakładnikiem moich pięknych wspomnień. Nie dają mi one szczęścia, tylko rosnące rozczarowanie i niechęć z każdą wizytą w meksykańskiej knajpie.
Morał? Drogie dzieci, walczcie ze swoimi obsesjami żywieniowymi, które prowadzą tylko do udręki. Pozwólcie sobie pomóc. Róbcie placuszki z bobu.
Skąd one w tej historii? Proste - zaklęta pętla burrito przybiera u mnie czasem różne formy. Obecnie obsesyjnie serwuję sobie sałatkę z tuńczyka i fety do pracy. Jestem w stanie zjeść garnek borówek i uznać, że to jedyny owoc na świecie. A potem albo kończy się sezon na borówki, albo nie mogę patrzeć na tuńczyka. Tak czy inaczej - kolejny ciężar do mojego ciężkiego życia.
Dlatego też odpaliłam sobie aplikację Jamiego Olivera, zobaczyłam coś smażonego z serem, bobem, groszkiem, pozmieniałam co się dało i tadaaaa, powstało coś pysznego, niecodziennego i prostego. Ryzyko, że wkręcę się w placuszki i będę się nimi notorycznie żywić jest duże, ale na szczęście parę osób zna dobrze moje słabości i liczę, że zostanę wyciągnięta z ciągu zanim przez te placki stracę kontakt z rzeczywitością.