niedziela, 25 listopada 2012

Mufiny marchewkowe z kremem cytrynowym, czyli ulubione ciasto w mniej grzesznej wersji


Mufin, jaki jest, każdy widzi, a jego cudowne właściwości opisywałam już nie raz. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że moje ulubione ciasto marchewkowe pewnego dnia po prostu przelałam do foremek.

Nie byłabym też sobą gdybym nie znalazła sposobu na dodanie cytryny, ale z szacunku do ludzi, którzy mają mniej monotematyczne upodobania zaznaczam - jeśli pominiecie sok cytrynowy w kremie, też na pewno będzie dobry, a ja postaram się nie obrazić ;)

Polecam zrobić więcej kremu i trzymać w lodówce na sytuacje kryzysowe - nigdy nie zawodzi. O każdej porze dnia i nocy i chętnie dopasowuje się do zwykłej łyżki, lodów, czy nawet bagietki. To w ramach bardzo dekadenckiego podejścia do śniadania, które każdemu się raz na jakiś czas przecież należy.


niedziela, 11 listopada 2012

Zupa cebulowa z miodowymi grzankami, czyli słowo na listopad



Musicie wiedzieć, że z założenia nie byłam nigdy fanką ani zup, ani cebuli. Osłabiona jednak chorobą poddałam się sugestiom mojej Siostry, która nie zna strachu, a tym bardziej słowa "nie". No i zwierzyłam się Wam ostatnio odnośnie planów kuchennych eksperymentów.. Obiecałam też sama sobie, że nie wrócę do czasów chlebków pita nadziewanych serkiem topionym jako główne danie każdego tygodnia. Tym sposobem - powstała zupa, której zjadłam trzy talerze pod rząd. I tęsknię za czwartym.

To bardzo łagodne danie, idealne dla mojego listopadowo-chorobowego stanu. Ma ten smak, który od razu przywołuje na myśl kojący i prosty obrazek, z kocykiem i fajnym serialem w roli głównej. Myślę, że spokojnie sprawdziłoby się w wersji glamour, ale nie o to chodzi o tej porze roku, przynajmniej nie w moim słowniku.



niedziela, 4 listopada 2012

Mufiny w trzech odsłonach, czyli słodyczomania jako reakcja na otaczającą rzeczywistość


To jest ten okres, kiedy na pytanie "To co tam u Ciebie", odpowiedź "Po staremu" naprawdę, naprawdę jest nieadekwatna. Zmieniłam pracę, w piątek miałam pierwszy dzień w nowej. Pożegnanie z ekipą spod znaku Żurawia (dla wyjaśnienia, ten jakże wyszukany kryptonim to nie obelga, tylko hołd dla mojego ulubionego logo) było dla mnie niepoprawnie wzruszające i trudne. Pozostaje mi wierzyć, że przekupując towarzystwo jedzeniem, będę miała szansę wkupić się w ich łaski także poza terenem biurowca.

Druga rzecz - zmieniam mieszkanie. Już za chwileczkę, już za momencik zrobię zdjęcie na stole w kuchni, którą wstawiłam w miejscu salonu. Jest duża. Jest przy oknach. Niedługo przywitam nieprzyzwoicie duży stół.

Trzecia (taka kolejność wyłącznie z aspektów stylistycznych) - Karola, moja najbliższa i najważniejsza kulinarna recenzentka, wyjeżdża na rok w delegację. Żaden przepis nie wyszedł z kuchni bez jej aprobaty i szczerze, nie wiem, jak Skype zamierza mi to zrekompensować. Nie znam lepszego partnera do degustacji makaroników i do wszelkich podróży kulinarnych - czy to Paryż czy buda z Megażelami na festiwalu. Z drugiej strony - Karola Gotuje. I to jak. Nawet nie chcę zaczynać opisywać pustki, jaką wywoła jej brak obecności w domu, ale dodając do tego jeszcze brak jej sosu pomidorowego - ludzie sobie z takimi zmianami po prostu nie radzą.

W obecnej sytuacji, co robi każda normalna, acz skołowana dziewczyna? Je. Albo gotuje. Tym sposobem zaczynam fazę dań pożegnalnych - brzmi to smutno, jednak o ile smutniej byłoby żegnać się przy chipsach.

Dlatego też na pożegnanie w pracy przygotowałam trzy rodzaje mufinów - trzy smaki, żeby uszczęśliwić frakcje czekoladową, kawową i owocową. A z mojej własnej perspektywy - filozofię Mufina przedstawiłam nie raz i powtórzę - nie ma takiej rzeczy na świecie, której nie potrafiłby naprawić dobry mufin.

Przepisy powstały na bazie z The Ultimate Muffin Cookbook duetu Weinstein i Scarborough. Kiedy pieczesz Mufiny Dziękczynne dla ludzi, którzy dali Ci tyle uśmiechu co mnie przez ostatnie dwa lata w pracy, nie eksperymentujesz z ciastem, tylko idziesz po radę do Amerykanów, po prostu.


niedziela, 28 października 2012

Sos pomidorowy z rodzynkami, migdałami i anchois, czyli łoś w świecie Haute Cuisine



W ostatnich dniach miałam najprawdziwszy Kulinarny Tour. I nie chodzi tylko o to, że bardziej niż kiedykolwiek doceniłam bliską odległość Piotra i Pawła, biegając w dresie po kolejne tabliczki czekolady.

To, co jeszcze po kilku dniach doprowadza mnie do stanu kompletnego rozmarzenia to toasty sorbetem marchewkowym, jakie wznosiłam z okazji drugich urodzin magazynu Food & Friends. Nic już nie będzie takie samo po tym wieczorze w Concept 13, taka prawda. Tego wieczoru spróbowałam kilku wyśmienitych dań, które zmieniły moje postrzeganie współczesnej kuchni. Dla przykładu posłużymy się przykładem koronnym - Magiczną Marchewką.

Na początku przyglądałam się stołowi z tajemniczymi mikroporcyjkami na boku talerzy, w oczekiwaniu, aż wjedzie na nie wielki kawał mięsa lub przynajmniej makaron. Nic nie wjechało, a te mikroporcyjki były kompletnym deserem nr 1. Składał się na niego owy marchewkowy sorbet, minipralinka z marakui, kosmiczny plasterek marchewki i czekoladowy malutki obwarzanek w płynnym karmelem..


I w końcu, głównie dzięki temu tajemniczemu plasterkowi marchewki o tak niepojętej konsystencji, zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza: nic nie wiem o jedzeniu. Druga: chcę się nauczyć. Przez lata nabrałam przekonania, że świadomie wybieram styl prostego, radosnego bajzlu na talerzu, bo nie odpowiadają mi przekombinowane maleńkie potrawo-statuetki wymagające godzin przygotowania. Przed ustaleniem werdyktu popełniłam jeden błąd w kalkulacji - nigdy takiej naprawdę dobrej statuetki nie spróbowałam.

To odkrycie smutne i radosne zarazem, kiedy uświadamiasz sobie, jak ograniczoną masz wiedzę na temat, który Cię pasjonuje, ale jednocześnie odkrywasz, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć. I co jeszcze możesz zjeść, w tym kontekście.

A co do ma do kolejnego makaronu, który dzisiaj zjadłam? No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Nie zmienię stylu gotowania z dnia na dzień i nie zacznę się stołować w restauracjach pretendujących do gwiazdek Michelina. Ale ale, zaczęłam po prostu kombinować. Odważyłam się na przepis z anchois, pomieszałam proporcje z oryginału Nigelli, otrzymałam w efekcie coś naprawdę przepysznego.

Wierzę, że znajdę kompromis, który pozwoli mi tworzyć w domu coraz bardziej wyszukane potrawy bez konieczności stosowania ciekłego azotu i tym podobnych gadżetów. Ale oficjalnie nadszedł czas na zakończenie krucjaty przeciwko nowatorskiej i nieoczywistej kuchni. Drogie dzieci, po prostu nic nie wiecie, póki nie spróbujecie.


niedziela, 21 października 2012

Ciasto z jabłkami od Nigelli, czyli o urokach domowego ciasta


Muszę przyznać, że na dłuższy czas zapomniałam o Nigelli Lawson, zniechęcona jej rozwojem z zakresie twarzowego botoksu i równie przerażających zdjęć jedzenia, publikowanych na jej fejsikowym profilu. Wiemy dobrze, że smarftony służą głównie do przechwalania się zdjęciami jedzenia, ale niektórzy po prostu powinni się powstrzymać. Ale oto pewnego dnia ujrzałam takie coś i zdałam sobie sprawę, że ja, mimo wszystko, jestem jednak wierna.

I tak powitajmy pierwszy z przepisów z książki Nigelissima - wybór trochę przypadkowy (musiałam zużyć jabłka), lecz niezwykle przyjemny w realizacji. Szczerze, to chyba jeden z tych przepisów, gdzie surowe ciasto jest jeszcze lepsze od gotowego.. Sprawdźcie sami, nic mi później nie dolegało.

Zastosowanie idealnie śniadaniowe - wystawiłam sobie do towarzystwa masło i konfitury Babci, popatrzyłam na jesienne liście za oknem i poczułam się jak naprawdę porządna kura domowa, z herbatką w ręku i zapachem cynamonu w tle. I to bez śladu ironii.




niedziela, 30 września 2012

Tagiatelle z mięsnym sosem nie ze słoika, czyli czar kuchennych klimatów



Od razu uprzedzam - dla tych, którzy zabiorą się za przygotowywanie tego dania na głodniaka, świat nie będzie miłym miejscem. Przygotowanie dania zajmuje około 45 minut, ale jedząc go można odnieść wrażenie, że sam sos ma świadomość swojego okrucieństwa i chce nam się odwdzięczyć swoim cudownym smakiem.

Od pierwszego kęsa wiedziałam, że kończą się czasy tolerancji dla słoikowych sosów do makaronu. Bo prawda jest taka, że mimo uwielbienia do gotowania, mam słabość do wygody, jaką dają gotowce. Wystarczy jednak, że włączę sobie jakiś lekko kompromitujący bit w tle, założę niewyjściowe ciuchy, porozstawiam garnki na każdej płaskiej powierzchni w kuchni i już mamy wartość dodaną do potraw własnego wyrobu - klimat. Żaden słoik Wam tego nie da.


poniedziałek, 24 września 2012

Proste ciasto cytrynowe, czyli przechwałki kulinarne


Kiedy pieczesz jedno ciasto dwa razy pod rząd i za każdym razem nie masz nawet resztek żeby sprawdzić, jak smakuje dzień po upieczeniu, to albo głodzisz swoje towarzystwo przez tydzień i jest im wszystko jedno, co przed nimi postawisz, albo robisz kawał dobrej roboty. Nikogo nie głodziłam. Jestem super w cieście cytrynowym i mogę to sobie nawet wpisać w CV - tak bezwstydnie jestem z siebie dumna.

Sztuka polega na procesie dodawania składników - to klucz do otrzymania tej miękkiej, pełnej konsystencji, która uszczęśliwia mnie bardziej niż zniżka na praliny. Podzielcie składniki na 3 miski - masę jajeczno-cukrową, suche składniki i mleko z wanilią. I dodawajcie do masy jajecznej na zmianę suche składniki i mleko -  i tak kilka razy, bardzo dokładnie mieszając.

Jestem pewna, że to odkrycie to oczywista oczywistość dla bardziej wtajemniczonych, jednak nie mam aspiracji na stanowisko kulinarnego konkwistadora, a jedynie chcę dobrze jeść. Cytryny i ciasto prowadzące do samouwielbienia w moim świecie byłyby podstawą każdego zestawu terapeutycznego.


niedziela, 16 września 2012

Tarta z cukinią i fetą, czyli kiedy mniej znaczy więcej



Za parę miesięcy zmienię adres, a co za tym idzie - kuchnię. Duża, duża zmiana i duży, duży stół, który dołączy do rodziny. Mam jednak ogromny sentyment do obecnego domu, w którym chyba do perfekcji opanowałam technologię gotowania w miniprzestrzeni. Przy tym rodzaju tarty wspięłam się na wyżyny sprytu i uznajmy, że głównie z braku miejsca, a nie z czystego lenistwa.

Otóż, sprawa jest prosta - nie układam ciasta w formie ani nie szykuję śmietanowego nadzienia, rozwałkowuję ciasto od razu na blasze do pieczenia i rozkładam składniki jeden na drugim. Jeśli macie gdzie postawić garnek z cukinią i blachę właśnie - jesteście ustawieni.


niedziela, 5 sierpnia 2012

Placuszki z bobu i sera, czyli o walce z obsesjami żywieniowymi


Cierpię na przypadłość, którą nazywamy w rodzinie "zaklętą pętlą burrito" - nazwa dziwna, ale oczywiście ma mocne podłoże historyczne. Dawno dawno temu, kiedy w Kielcach nie było jeszcze galerii handlowej ani żadnej rzeźby dzika, jeździliśmy czasami do Krakowa zaznać klimatów metropolii. Świat Ikei i precli witaliśmy jednak, szczerze mówiąc, z pewnym znużeniem, które zamieniało się w ekscytację tylko w jednym magicznym miejscu na ulicy Św. Tomasza, niedaleko sklepu ze snowboardami. Znajdowała się tam bowiem pewna restauracja meksykańska, tak ważna dla mojego dalszego rozwoju kulinarnego, że przez dalsze lata po jej zamknięciu wracając do Krakowa odwiedzałam inne meksykańskie knajpy w poszukiwaniu dawnego kucharza/menagera/kogokolwiek, kto mógłby przenieść ze sobą magiczny przepis na Burrito Mojego Życia.

Nie będę dodawać, że wraz ze śmiercią tego miejsca umarło moje przywiązanie do Krakowa, a teraz, lata po tym tragicznym wydarzeniu, z każdą wizytą w innej meksykańskiej knajpie umiera moja nadzieja, że kiedykolwiek zjem burrito choć w połowie tak dobre.

Rozpisałam się, ale historia jest prosta: w tamtej restauracji przez lata, przenigdy nie zamówiłam nic oprócz burrito z czerwoną fasolą. A do dzisiaj zawsze, za każdym razem kiedy jestem w meksykańskiej knajpie, przede mną ląduje burrito. Jestem jego zakładnikiem, a raczej zakładnikiem moich pięknych wspomnień. Nie dają mi one szczęścia, tylko rosnące rozczarowanie i niechęć z każdą wizytą w meksykańskiej knajpie.

Morał? Drogie dzieci, walczcie ze swoimi obsesjami żywieniowymi, które prowadzą tylko do udręki. Pozwólcie sobie pomóc. Róbcie placuszki z bobu.

Skąd one w tej historii? Proste - zaklęta pętla burrito przybiera u mnie czasem różne formy. Obecnie obsesyjnie serwuję sobie sałatkę z tuńczyka i fety do pracy. Jestem w stanie zjeść garnek borówek i uznać, że to jedyny owoc na świecie. A potem albo kończy się sezon na borówki, albo nie mogę patrzeć na tuńczyka. Tak czy inaczej - kolejny ciężar do mojego ciężkiego życia.

Dlatego też odpaliłam sobie aplikację Jamiego Olivera, zobaczyłam coś smażonego z serem, bobem, groszkiem, pozmieniałam co się dało i tadaaaa, powstało coś pysznego, niecodziennego i prostego. Ryzyko, że wkręcę się w placuszki i będę się nimi notorycznie żywić jest duże, ale na szczęście parę osób zna dobrze moje słabości i liczę, że zostanę wyciągnięta z ciągu zanim przez te placki stracę kontakt z rzeczywitością.


niedziela, 29 lipca 2012

Makaron z kremem z kurek, czyli o potędze blogosfery



Nie wyobrażam sobie, żeby kulinarnej blogosferze był ktoś, kto nie zna Kwestii Smaku. Właściwie była to pierwsza ze stron, na jaką trafiłam próbując gotować i pierwsza, na której zaczęłam spędzać więcej czasu niż na, powiedzmy to sobie szczerze, Pudelku. Internet przez lata nie był moim przyjacielem i nie uznawałam, że można znaleźć w sieci coś więcej niż stertę plotek, których nikt nie czyta, ale każdy dobrze zna.

Teraz, kiedy przeglądam kulinarne blogi i portale poświęcone gotowaniu nie mogę wyjść z podziwu, jak wielkim susem przeszliśmy do ery celebracji jedzenia. Nie zagłębiając się nawet w telewizję czy prasę, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w sieci. Jest to już kanał opiniotwórczy także w kategorii kulinarnej, który ma własne prawa, język, gwiazdy, sukcesy i, no cóż, skandale.

To ostatnie widzieliśmy w okoliczności niedawnej promocji książki plagiatującej przepisy polskich blogerów kulinarnych. Słabe? Słabe. Ale szydło wyszło z worka i to, co zostaje, to jeden fakt - mamy niesamowicie dobrych blogerów kulinarnych, którzy tworzą społeczność, do której coraz więcej osób chciałoby dosięgnąć. Ale sorry, do tego trzeba czegoś więcej niż magii klawiszy ctrl-c i crtl-v.

Kiedyś trafiłam na stwierdzenie, że ilość podróbek jest miarą sukcesu. Chodziło chyba o ciuchy. Smutna teoria, która w jakimś stopniu jednak znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie czuję się silnym elementem blogosfery, ale czuję się świadkiem dużych zmian, które koniec końców odbieram jako pozytywne. Kiedy przeglądam Magazyn Smak czy podglądam na fejsiku poczynania Socjalu czy Beirutu, czuję, że sieciowa swoboda wypowiedzi i kreatywność to przecież zmiana na lepsze.

A tych, którzy odważą się plagiatować poczynania zarówno wielkich jak i małych w kulinarnym necie - dopadniemy i już.

Dzisiaj, symbolicznie bardziej, przepis z linka ukochanej Kwestii Smaku. Nie dorastam do pięt i absolutnie mi to nie przeszkadza, jeśli tylko na stronie mogę znaleźć coś tak pysznego.. Przepis znajdziecie tutaj.



niedziela, 10 czerwca 2012

Ciastka orzechowe z konfiturą, czyli nowy faworyt Kaliny


Przeglądanie amerykańskich przepisów bywa frustrujące - trudno mi przekonać się do mierzenia proporcji składników w szklankach. Jednak świat należy do odważnych i spróbowałam przekonać się do tej utopijnej wizji pieczenia, w której szklanka po musztardzie pozwala Ci bezstresowo i spontanicznie przygotować coś pysznego. Żadnych cyferek, żadnego resetowania wagi - sielanka w kuchni i więcej czasu na bujanie się w rytm kuchennego Hitu Dnia. Wolę się nie przyznawać, jakie bity rządziły ostatnio, swoją drogą.

I tak owe ciastka powstały przy użyciu szklanki i łyżeczki. I jest to o tyle fenomenalne, że Kalina - przyjaciółka i doświadczona degustatorka, wyraziła swoje uwielbienie właśnie dla tych prostych tworów, które, w moim odczuciu bardziej zrobiły się same niż spod mojej ręki. Ale zawsze ufam przyjaciołom - skoro są pyszne, to bez skrupułów ogłaszam, że te ciastka są nowymi liderami w naszym lokalnym ciasteczkowym rankingu.




piątek, 8 czerwca 2012

Sałatka grecka, czyli o rosnącym szacunku do warzyw



Poszukiwanie smacznej, bezmięsnej sałatki jest dla mnie trochę jak polowanie na dokumenty w komodzie - frustrujące i w dziewięciu przypadkach na dziesięc - bezowocne. I kończy się jakimś smutnym kompromisem - posypuję taki twór dodatkową porcją czerwonej fasoli, licząc, że być może chociaż moja sylwetka wyniesie z tej sytuacji jakieś korzyści.

Ale ale, święta kościelne i zamknięte sklepy sprowadzają czasami błogosławieństwo w nieoczywistej postaci. W środę zapomniałam kupić tuńczyka i zostałam sam na sam z warzywami. Efekt - sałatka grecka bez mięsa i poczucia klęski!

Dumna jestem niesłychanie i polecam Wam ten przepis jako bazę sałatkową do rozmaitych kombinacji. Kluczem jest dodanie sałaty w ostatnim momencie, aby pozwolić wszystkim składnikom dobrze się połączyć. Ale podejrzewam, że każda osoba czytająca ten post ma większą sałatkową wiedzę niż ja, więc nie będę się zbytnio wymądrzać. Po prostu obczajcie przepis :)


sobota, 21 kwietnia 2012

Batoniki migdałowe z daktylami, czyli dylematy o Imperium Gastronomicznym



Coraz częściej jest mi głupio wobec rodziny, przyjaciół czy ziomali z sąsiednich biurek w pracy z powodu moich rozważań o stworzeniu Imperium Gastronomicznego. Powtarzam się na ten temat bezwstydnie, jednak mogę się wytłumaczyć. Otóż pomruki zadowolenia przy jedzeniu moich potraw plus opinia Rodziców, że powinnam napisać powieść łączą się w coś, co nazwałabym wiarą w swoje możliwości. Gotowanie niezmiennie pozostaje jedną z moich największych przyjemności, a poprawną składnię ćwiczyłam od najmłodszych lat już przy pierwszej powieści autobiograficznej. Fabułę wówczas osadziłam wokół zakupu chomika, teraz piszę niezłe maile, czasami składam czeskie rymy w kartkach świątecznych do Rodziców, no i piszę tego bloga. I też mam z tego ogromną frajdę.

Niestety zdałam sobie sprawę, że frajda nie wystarcza, żebym uwierzyła w siebie na tyle, żeby zrobić coś więcej w kierunku kulinarnym. I mocno z tym walczyłam przez dłuższy czas, przymuszając się do myślenia, że jak nie ruszę tyłka w kierunku radosnej twórczości i autopromocji, to czeka mnie dramat niespełnienia i poczucie zmarnowanej szansy. Ale ale, po to mamy korki w Warszawie, żeby sobie wszystko elegancko poukładać w głowie. 

I tak bez poczucia winy, nie dbając o dużą różnorodność, podaję tutaj kolejny przepis na coś słodkiego, bo akurat takie dania sprawiają mi największą przyjemność. Jest to banalny przepis, bo takie pomysły można po prostu najszybciej zjeść. I z taką postawą jest mi o wiele łatwiej pamiętać, że Imperium Gastronomiczne może nie stworzy się samo, ale nie stworzy się też ze stresu i negatywnych rozkminek. Posłusznie deklaruję zaangażowanym w analizowanie mojego kulinarnego rozwoju, że nie będę się już spinać, a jedynie bezstresowo wkupywać się w Wasze łaski jedzeniem, jak to mam w zwyczaju.

A dla zainteresowanych batonikami - kluczem są migdały i jakiekolwiek kleiste suszone owocki. Daktyle to dobra baza, ale proponuję eksperymenty z dodawaniem do nich śliwek czy moreli. Uznajmy, że jest to niezwykle, niezwykle zdrowe jedzenie, a że przy okazji cudownie słodkie, to tylko efekt uboczny.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Tagliatelle z jamón ibérico, czyli co z tą szynką?


Do Hiszpanii warto jechać z dwóch powodów - słońca i szynki od szczęśliwych świnek. Jej historia jest prosta: świnki biegają po dębowych lasach pełnych żołędzi, jedzą to, na co mają ochotę (czyli żołędzie) i żyją w trybie zen aż do momentu, kiedy zmieniają się właśnie w jamón ibérico de bellota. Cieniutko krojone mięso, bardziej kruche od włoskiej prosciutto, ma drzewny aromat wart każdej zbrodni na domowym budżecie.

Jako że w zbrodniach jestem niezła, do Polski przyjechało kilka opakowań szynki. Najlepsze produkty wymagają najprostszej oprawy, dlatego przez długi czas wyznawaliśmy zasadę "szynka plus wino", która umiliła nam niejeden dekadencki wieczór.

Motywacja do zmiany perspektywy przyszła, jak zwykle, z głodu. I z Kwestii Smaku. Oryginalne wydanie z szynką parmeńską i orzechami macadamia zostało lekko zmodyfikowane i tak powstał naprawdę boski i grzeszny obiad, który, na szczęście, mogę powtórzyć jeszcze raz z ostatnich plastrów jamón ibérico.

PS. Specjalne podziękowania dla Kochanego Taty, który zaopatrzył naszą skromną zagrodę w kilogram imponującego Grana Padano i parmezanu. Rozpusta zaiste ma wiele twarzy, ale jako Ser wygląda najpiękniej.




sobota, 18 lutego 2012

Muffin jogurtowy z pomarańczą i migdałami, czyli o muffinowej kreatywności


Dobry muffin nie jest zły, zwłaszcza kiedy jest niezwykle udanym Muffinem Eksperymentalnym. Po prostu - nie było w domu odpowiednich składników, a na dworze zima. Skończyło się na zamianie proporcji, składników i lekkich nerwach przy pierwszym teście smaku. W efekcie - kolejny dzień, kolejny sukces ;)

W tej sytuacji padło więc pytanie - czy muffin jest takim deserem, który wyjdzie zawsze? Mam wrażenie, że do tej pory wybaczał mi wszystko prócz braku mąki (zapomniałam o niej za pierwszym razem) - chyba tylko raz w życiu zrobiłam jego książkową wersję, a następne próby były mniej lub bardziej kreatywną wariacją w tym temacie. Chyba jest rzeczywiście tak, że wystarczą bazowe założenia w stylu "pamiętaj o mące i tłuszczu" i jakoś to leci.

Żeby jednak zostawić trochę magii w moich ukochanych Muffinach uznajmy, że odwzajemniają one po prostu moją miłość za każdym razem, niezależnie od grzechów, jakie wobec nich popełniam.

A tak w ogóle, to już można śmiało wyrzucić jedno "f" z Muffina?


wtorek, 31 stycznia 2012

Cytrynowa tarto-beza, czyli ciasto Tytusa


Żeby wyjaśnić, dlaczego Tytus dostaje cytrynową tarto-bezę, zrobię króciutkie streszczenie genezy tego bloga. Nasi Przyjaciele się zaręczyli. W prezencie ślubnym dostali książkę kucharską, która powstała właśnie na bazie tego bloga. A teraz urodził się ich synek. Poznajcie więc Tytusa - szczęściarza, który ma wyjątkowych, cudownych Rodziców i wspaniałego pieska z gatunku najmądrzejszych na świecie. I królika z wąsami, którego dostał ode mnie w prezencie i mam nadzieję, że kiedy minie ryzyko zjedzenia pluszu, stanie się jedną z ukochanych maskotek.

Polowałyśmy trochę na przepis i skończyło się na miksie wszystkiego, co lubimy najbardziej. Struktura ciasta i historia składników kryje wielowątkowość, intertekstualność, głębię naszej przyjaźni i w ogóle, jednak powstrzymam się od analizy - lubię dokładać filozofię do jedzenia (właściwie to chyba podstawa istnienia tego bloga, jakby na to nie patrzeć), jednak znam litość. Nie każdy musi dopatrywać się magii w wykorzystaniu bezy. Chociaż gorąco namawiam i pewnie Tytus usłyszy historię tarto-bezy w formie bajki na dobranoc pewnego dnia ;)


niedziela, 29 stycznia 2012

Owsianka z migdałąmi i żurawiną, czyli coś na dobry początek


Prosta sprawa - jedzenie jogurtu naturalnego na śniadanie kiedyś musi się znudzić, po prostu musi. Podejmowałam próby urozmaicenia wiecznego zestawu o bakalie, konfiturkę z mirabelek, lansiarskie muesli. Myślałam nawet o zakupie nowych miseczek, żeby wpędzić mózg w myślenie, że jogurt nie smakuje tak samo podany w kolorowej zastawie. Na szczęście nie dał się wrobić.

W ostatnim akcie desperacji kupiłam worek płatków owsianych. I nastały lepsze czasy. To cudownie prosta sprawa, która  pozwala na dużą kreatywność - teraz jestem w fazie żurawiny, migdałów i bananów, ale któż wie, co przyniesie jutro.

Jeśli macie jakieś własne, proste patenty na urozmaicone sycące śniadanie (mam jeden tylko wymóg - na słodko!), docenię każdą, nawet najdrobniejszą radę. A tymczasem, chwalę się moim odkryciem:

Składniki na 1 porcję:

1/2 szklanki płatków owsianych błyskawicznych
1 szklanka mleka
szczypta soli
2 łyżki suszonej żurawiny
1 łyżka migdałów
syrop klonowy lub miód

1. W rondelku zalej płatki mlekiem i podgrzewaj na średnim ogniu przez ok 5 minut - aż do utrzymania pożądanej konsystencji.

2. Przelej do miseczki i dodaj ulubione bakalie i gotowe.

Smacznego!