sobota, 14 sierpnia 2010

Mufiny z borówkami, ciastka i sisha, czyli wieczór panieński Kasi



Tryb poimprezowy ma swoje plusy - zatrzymuje w domu i usprawiedliwia brak jakiejkolwiek aktywności. A co to była za impreza.. Kasiowy wieczór panieński. Z udziałem fondue. Sushi. Przepysznie uzależniających, grzesznych drinków. Tortilli. Sajgonek z kurczakiem w miodowo-śliwkowej marynacie. Było kobieco, romantycznie i przezabawnie. Zwykle powiedziałabym, że dwa pierwsze elementy są całkowicie spoza mojej bajki, ale w tym wypadku chodziło o coś więcej. Kasia nie przestawała się uśmiechać i wyglądała na naprawdę szczęśliwą. To wystarczyło, żebym uznała ten wieczór za genialny, a kiedy dodamy do tego naprawdę mnóstwo śmiechu, shishę, dymne bańki mydlane i odjechane towarzystwo, to już nie muszę chyba szerzej opisywać wszystkiego, co tam się działo.

A trzymając się kontekstu tego bloga - z Inflanckiej miały przyjechać słodycze. Surprise surprise. W czwartek w nocy zostały upieczone ciastka, rano przed pracą - borówkowe mufiny. To był trudny i długi tydzień, kiedy myślałam, że nie będę w stanie przygotować nic prócz popcornu. I na tym etapie, choć rzadko umiem to przed sobą przyznać, potrzebowałam wsparcia. Szacun tutaj dla Karoli, która w takich momentach włącza tryb nadaktywności i wyciąga mnie z dołka. Lub dosłownie - z kanapy. I tak oto dzięki niej mogę Wam przedstawić przepis na Borówkowe Mufiny. Które, razem z czekoladowymi ciastkami, wiele widziały ostatniej piątkowej nocy zanim zostały zjedzone.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Krewetki z fetą i pomidorami, czyli gdzie jest granica rozsądku



Krewetkowych historii ciąg dalszy. Wyznaczanie sobie granic nie jest moją mocną stroną, co udowadniają nie tylko bardziej dramatyczne zakręty życiowe, ale także spis przygotowywanych dań. Jak już okazuje się, że krewetki są super, to po co zatrzymywać się na jednym opakowaniu. Jeśli już piec mufiny, to dlaczego musi to być tylko jedna blacha. A jeśli decyduję się kupić orzeszki piniowe, to po co zatrzymywać się na ilości, która nie zrujnuje mojego budżetu. Ten ostatni przypadek to jedna z bardziej kompromitujących historii ostatnich lat, więc pozwolę sobie ograniczyć ją tylko do prostego, zbiorczego wniosku: nie znam granic. 

Dlatego też obecnie dzielnie wykorzystuję pokłady krewetek, co sprawia mi oczywiście ogromną przyjemność. Idziemy w kierunku równie prostym, jednak tym razem z wykorzystaniem piekarnika. Przepis pochodzi z Kuchni, z sekcji "5 składników", co w porównaniu z resztą magazynu powinno się chyba rozumieć jako sekcję "5, bo nie ogarniesz nic więcej na tym etapie". Ale po pierwsze: nauczyłam się celebrować mój brak fachu, a po drugie: kto by się martwił brakiem wyrafinowania w przepisie, kiedy w tak banalny sposób można się po prostu uszczęśliwić. 

niedziela, 1 sierpnia 2010

Smażone krewetki z makaronem soba, czyli o zmiennych przekonaniach


Nie lubiłam krewetek. Właściwie zawsze patrząc na przepisy z ich udziałem, wizualizowałam najpierw ich czarne oczka, a potem ogonki. Jestem świadoma niekonsekwencji w takim stwierdzeniu, skoro daleko mi do wegetarianizmu. Ale na swoją obronę mam fakt, że nigdy nie widziałam zamrożonej całej krowy, a krewetkę owszem. I to w różnych konfiguracjach.

Ale wystarczy jeden bezstresowy wyjazd nam morze, regularne picie dobrego wina i jakoś problem oczu krewetek przestaje być tak poważny. 

Poszerzanie krewetkowych horyzontów nie jest jednak tak łatwe, jak się spodziewałam. Nagle te dziesiątki przepisów, które widziałam gdzieśtam kiedyśtam są nie do odnalezienia, a rodzajów krewetek jest więcej niż mogłabym kiedykolwiek przypuszczać. Ale nikt nie zamierza się przecież zniechęcać.

Dlatego też przedstawiam Wam przepis krewetkowy nr1. Opcja najprostsza, bo od krewetek wymagała tylko usmażenia się w oliwie z czosnkiem, ale podkręcona makaronem soba (Kerfur, dział Kuchnie Świata) w sezamowej marynacie. Bardzo lekkie, bardzo zdrowe, bardzo smaczne.