Podobno jak byłam mała, rodzice w celu zachęcenia mnie do chodzenia po górach obiecywali, że w schronisku na szczycie będą Snickersy. Nie pamiętam tego, ale nie mam jak się obronić przy ich radosnych powrotach do tej historii, bo jeśli to prawda, to niewiele się zmieniło. Różnica polega tylko na tym, że teraz nikt nie musi mi obiecywać Snickersa, ja go sobie sama zlokalizuję zanim wyjdę z domu, żeby się upewnić, czy w ogóle warto.
Jutro o tej porze będę w Paryżu. I serio, nie czułabym się nawet w połowie tak szczęśliwa gdyby nie fakt, że na stole leży notes z rozpisanymi adresami sklepów/targów/kawiarni, gdzie podają najlepsze makaroniki/croissanty/bagietki. W przewodniku zaznaczone są tylko kulinarne miejscówki. Nie mogę się doczekać odwiedzin w Le Bon Marche, gdzie jak mówi mój kuzyn Piotrek, chłodzą marchewki ciekłym azotem. A teraz, jeszcze w domu, celebruję Francję na swój sposób od paru dni, zaczynając dzień croissantami, a tutaj - publikując lekko francuski przepis.
Zanim zrobię podejście do makaroników, z kuchni francuskiej najbardziej lubię przygotowywać oczywiście quiche. Pozwalam sobie nadal na moją obsesję na punkcie tart także dlatego, że brakuje mi umiejętności i cierpliwości do kuchni francuskiej przez duże K. Ale tak długo jak moje obsesje pozwalają mi na zachowanie jakiegoś stopnia kreatywności, nie martwię się. A ten quiche z tuńczykiem, mimo znanej już dobrze podstawy z ciasta, naprawdę jest smakowym objawieniem, przynajmniej dla mnie.